Fallow me

Fallow me

piątek, 17 lutego 2012

Pierwsze wejście w mrok


                                      







    Lochy tętniły życiem. Był upalny, sierpniowy wieczór; słońce czerwieniło już niebo, a w parku unosiły się słodkie dźwięki fortepianu. Kot siedziała pod starym dębem, otoczona kotami i razem słuchali czarodziejskich melodii. Kapela „The Mad Alchemists” w pełni zasługiwała na swoją nazwę i z pewnością zasłużyła na reputację. Nuty wirowały w powietrzu, całkowicie zwariowane, a Metallica, ze swoim „One”, brzmiała jak szalona melodia z zaświatów. Widziała duchy kołyszące się na drzewach, nieumarłych pląsających i kołyszących się w rytm poszarpanych dźwięków. Gdyby nie to, że siedziała twardo na ziemi, prawdopodobnie ruszyłaby w tan razem z nimi. Było coś cudownego w świadomości, że może dać się porwać muzyce do tego stopnia, by stracić nad sobą kontrolę. Nawet budynek „Lochów” zdawał się kołysać, podążając wraz z innymi za głosem wokalisty. Swoją drogą to ciekawe, że Marianna pozwoliła jej tu przyjść. Adriana nie było od dwóch dni, więc zostały we dwie, nie licząc Cassira, który nadal nad nią czuwał. Ale dziś siedział z dala od niej, wyraźnie czymś zdenerwowany. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nie chciał tu dziś być i boczył się na nią przez cały dzień jak dziecko. To było nawet zabawne. Koty wdrapywały się na nią, upojone dźwiękami, mruczące i rozanielone, jakby najadły się kocimiętki. Czasami miała wrażenie, że sama tak na nie działa. Zachowywały się przy niej małe kociaki, drapiąc, liżąc, łasząc się i wykręcając pod niemal niemożliwymi kątami.
„Alchemicy” właśnie podkręcili tempo, ożywieńcy byli prawie niewidoczni w szalonym tańcu, stapiali się z w jedną ciemną wstęgę. Była pewna, że widzi wśród nich znajome twarze krwiopijców. Nad nimi wirowały stada motyli, a w trawie pląsały jakieś dziwne stworzonka.
Gdzieś z boku, do zamkniętego świata szaleństwa, wdarła się rzewna melodia z „Titanica”. To ją strąciło na ziemię. Rozejrzała się wokół, trochę zdezorientowana, mrugając powiekami. Jakiś kociak zaplątał się w jej włosy i musiała go odsunąć, by móc się podnieść. Niedaleko, przy Zwierciadle, stała staruszka, podpierając się z lewej strony kosturem, w prawej trzymała papierową torebkę z cukierkami i zawodziła chrypiąco. Genialna parodia tematu. U jej boku stała dziewczynka, może ośmioletnia, o bladych niebieskich oczach, zimnych i trochę nieobecnych. W poskręcanych włosach miała coś, co chyba miało imitować wstążkę, a było kawałkiem brudnej szmatki.
     - Nie zbliżaj się do nich.
Cassir stał nad nią z wielkim, kolorowym lizakiem w ręce i uśmiechnął się wrednie, podając jej tęczę na patyku.
     - Nie mam zamiaru. Nie musisz traktować mnie jak dziesięciolatka.
     - Tak się zachowujesz. Możemy stąd iść? Dzisiejsze towarzystwo mi nie odpowiada. Nie wiem nawet dlaczego Marianna pozwoliła ci tu przyjść.
     - Świetnie grają. Nie wiem, o co ci chodzi.
Odpakowała szeleszczące opakowanie, zastanawiając się, z czego mógł być zrobiony lizak. Znając tutejsze możliwości, ze wszystkiego, choćby z żaby. Ale w smaku był całkiem normalny, tylko bardziej wyraźny. Biały był jak lodowa śmietanka, żółty jak cytrynki, pomarańczowy przypominał chryzantemy, czerwony tutejsze maliny, a zielony skoszoną trawę. Wszystkie smaki podobne i jednocześnie zupełnie inne.
Wampir usiadł obok niej, zrezygnowany. Wyglądał na zmęczonego. Nigdy nie był w stanie jej upilnować, zawsze udawało się jej uciec, tak czy inaczej, wykręcić się na sto różnych sposobów. Bał się zrobić jej krzywdę, a ona to wykorzystywała. Jedynym sposobem było użycie siły i zdecydowania, a nie miał na to zbyt wiele okazji. Poza tym bardziej bał się Adriana, niż tego, że straci godność podporządkowując się dziecku. Był taki moment, że była z siebie bardzo dumna. Tak dumna, jak tylko może być dziecko planujące psotę, która zakończyła się pełnym sukcesem. Nie miała rodzeństwa, więc wampir był dla niej idealnym towarzyszem do wyładowywania nadmiaru dziecięcej energii. Uwielbiała go. Nawet teraz, gdy tylko siedział obok.
Oparła się o drzewo, obserwując obłoki i jedząc lizaka, na którym wykwitły truskawki. Zdumiona, zerwała jedną i zjadła. Cassir zaśmiał się tylko dziwnie, patrząc na nią z góry. Wyglądał wspaniale. Zatrzymała na nim spojrzenie, zafascynowana tak samo jak w dniu, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Zawsze był zadowolony z uczuć jakie budził w innych, ale teraz zerwał się z miejsca i odszedł szybkim, sztywnym krokiem. Na lizaku wykwitły chabry. Dlaczego uciekł? Czego się bał? Do tej pory nie okazywał żadnych słabości, starał się być nawet wymagający, choć raczej ją rozpieszczał niż ganił. Tylko z czasem stał się bardziej drażliwy. Lub ona coraz mniej rzeczy akceptowała, choć nadal była dzieckiem. Świat wciąż widziała dziwnie wykrzywiony, wszystko wydawało się zbyt duże i czasem nie na miejscu.
Babuleńka wpadła w wysokie, zniekształcone tony, jakby imitowała słodką Rose, która kosztem życia kochanka, uratowała własne. Nie spuszczała z niej oczu, nie przerywała melodii ani na chwilę pomimo zgrzytów we własnym głosie i wciąż trzymała torebkę z cukierkami wysuniętą dla zachęty. Naprawdę myślała, że się na to skusi? Dziewczynka z kołtunem na głowie też wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma, jakby zaraz miała wyjść z siebie. Wyglądała jak ucieleśnienie jej koleżanek ze szkoły, które pod słodkimi uśmiechami i radosnym usposobieniem, skrywały okrutne, zazdrosne serca. To, że była młodsza, wcale nie znaczyło, że będzie mniej zachłanna. Dzieci okrutne. Ciekawe, czego mogły chcieć? Zwerbować ją do wędrownej drużyny dziwaków? Nie miała zamiaru tego sprawdzać. Gdzieś z tyłu jej głowy narastała silna chęć ucieczki. Oczy dziewczynki z jakiegoś powodu ją przerażały.
Zegar na wieży katedry wybił piątą po południu. Słońce skryło się za zamkiem i tylko kilka delikatnych, ciepłych plam padało na miejsce w którym siedziała. Lizak znów zmienił dekorację. Z jakiegoś powodu pląsały po nim miodowo-orzechowe niedźwiadki. Uśmiechnęła się do nich, na chwilę zapominając o dziwnej parze. Ktoś zawołał jej imię. Insirija stał w drzwiach Lochów i wzywał ją skinieniem ręki. Ktoś poufale opierał się na jego ramieniu. Kiedy wchodziła do środka, miała wrażenie, że jakiś obrzydliwe insekty biegają po jej karku, sunąc w dół pleców. Pewnie tak czuły się osoby obrzucone klątwą. Poruszyła ramionami bezwiednie, próbując strząsnąć z siebie nieprzyjemne uczucie. Insirija wziął ją za rękę z dziwną miną i zaprowadził do stolika, gdzie już czekała na nią popołudniowa herbata i ciastka. Na razie miała dość słodyczy. Ale barman posadził ją silną ręką przed zastawą i spojrzał poważnie w jej oczy.
     - Bądź tak dobra i nie ruszaj się stąd przez jakiś czas. Musimy się nimi zająć.
     - Co zrobiły?
     - Istnieją. I zaczęły bezczelnie rzucać zaklęcia. Pod naszym nosem!
Mężczyzna, który im towarzyszył, zachichotał nagle, rozbawiony. Zrobiła pytającą minę, ale on tylko pochylił się lekko i położył palec na szeroko uśmiechniętych ustach. Chciała wyjść na zewnątrz i zobaczyć, co będą robić.
     - Nawet o tym nie myśl. Masz tu siedzieć grzecznie i pić swoją herbatę. Jeśli wyjdziesz na zewnątrz, jeśli chociaż spojrzysz przez okno, zamienisz się w coś, co tylko z pozoru będzie przypominać bardzo starego człowieka. Poczekaj, aż powiemy, że już po wszystkim, jasne? To nie jest prośba, tylko rozkaz. Nie wychylaj stąd nosa.
Insirija odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, kościane czaszki brzęczały w jego włosach. Jego towarzysz przyglądał się jej jeszcze, jakby nad czymś się zastanawiał. Już chciała go poprosić, żeby wyjaśnił jej o co chodzi w tym zamieszaniu, ale on tylko pokręcił głową, z tym samym szalonym
uśmiechem. Tak musiał wyglądać kot z Cheshire. Podał jej filiżankę pełną złotego płynu, potem wziął jedną dla siebie i rozsiadł się nonszalancko na stole. Patrzyła na niego jakiś czas, nie myśląc o niczym. Spotykała stanowczo za wiele interesujących istot. Ciekawe, jak zareagowałby na niego lisi demon. W towarzystwie Cassira cały się spinał i wyraźnie nie lubił, gdy był za blisko. Adriana i Mariannę tolerował, zawdzięczał im życie i dach nad głową. Co do niej samej, to nie była do końca pewna. Zawsze patrzył na nią jakoś tak dziwnie, jakby się zastanawiał, czy jednak nie powinien był jej wtedy zjeść, jakby pielęgnował myśl o nadrobieniu tego faktu w niedalekiej przyszłości. Ale nie wyczuwała w nim wrogości, koty też nie. Żyli więc razem, całkiem spokojnie.
Chłopak nie odzywał się zbyt często, tylko patrzył i czasem mruczał coś pod nosem. Do tej pory nie udało się im dowiedzieć, w jaki sposób znalazł się w jej rzeczywistości, ranny i na granicy życia i śmierci. Nie chciał o tym mówić i tylko unikał Cassira. Może to był jakiś wampir? Nie mogli atakować normalnych ludzi, ale nie słyszała zakazu polowań na innych.
Otrząsnęła się, przypominając sobie, że może powinna być bardziej czujna.
      - Nie pójdziesz z nimi?
      - Wolę zostać z tobą, kotku. Te dwie wariatki mnie nie interesują, jeszcze nie… - Zawiesił na chwilę głos. – Wydaje mi się, że zostałem oficjalnie twoją opiekunką, przynajmniej dopóki mnie nie wezwą. Powinienem przeczytać ci bajkę? Chcesz jeszcze ciasteczko? A może wolisz się zdrzemnąć?
     - Nie jestem już w przedszkolu, ale dziękuję.
      - Podobał ci się występ?
      - Bardzo. Panowie alchemicy są całkiem… zaskakujący. Tak, bardzo mi się podobało.
      - Chciałabyś posłuchać jeszcze? Cassir chyba się nie obrazi.
      - Znasz go?
      - Insirija mi powiedział. Nie boisz się go? Taki opiekun to chyba problem?
Nie widziała w tym żadnego problemu. Wampir nigdy nie zrobił nic, co mogłoby jej zagrażać. Czasem miała wręcz wrażenie, że próbował jej ojcować, albo grać rolę opiekuna doskonałego. Ten jego bunt, gdy zdecydowała się uratować Kitsune, jego prośby, by dała sobie spokój ze światem Cienia i magicznymi istotami. To było urocze. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że musiałaby zrezygnować także z niego. Bawił ją, bawiła się z nim, czasami drażnił ją swoją nadopiekuńczością, ale na pewno się go nie bała.
      - Za bardzo się martwi, to wszystko.
      - Przy tobie na pewno, jesteś taka apetyczna.
Oblizał usta i schrupał ciastko. Może on miał rację, może wampir po prostu chciał ją zjeść i dlatego był taki rozdrażniony.
       – To co z tym koncertem?
      - Daj mi minutkę.
Zeskoczył ze stołu i już go nie było. Wrócił po chwili z kilkoma osobami, a każdy z nich niósł jakiś instrument.
      - Ty? – Była bardziej niż zaskoczona.
      - A czego się spodziewałaś, ślicznych chłopców z rozkładówki?
Pokręciła głową. Jakoś ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że on może być członkiem zespołu. Rozsiadła się więc tylko wygodnie, czekając aż zakończą przygotowania. Z zewnątrz dochodziły jakieś trzaski i krzyki, narastał dziwny szum, jakby świat miał zaraz stracić przytomność, była pewna, że coś się pali.
To było dziwne. Ona siedziała tutaj, bezpieczna, w cieple i miłym towarzystwie, a na zewnątrz trwała walka. Muzycy już grali, mężczyzna z którym rozmawiała wcześniej, wpatrywał się w nią intensywnie, ale nie widziała jego oczu. Chciała się uśmiechnąć, ale nie mogła. Wiedziała, że siedzi bezczynnie, że odstawiła filiżankę a w sali zrobiło się ciemno. Odpłynęła razem z dźwiękami gdzieś na tył swojej głowy i trwała tam, jak we śnie. Tak, jakby spała z otwartymi oczami. Twarz, uśmiechnięta i szalona, znalazła się nagle tuż przed nią. Usta śpiewały słowa, których nie rozumiała i prawie nie słyszała, rzucając na nią zaklęcie. Jasna dłoń o długich, czarnych paznokciach pogładziła jej policzek i włosy, poczuła jak otula ją coś miłego. Zamknęła oczy i usłyszała muzykę na nowo. Tym razem to była kołysanka, upajająca, wtapiała ją w fotel, oniemiała. Gdzieś z podświadomości nadleciała myśl, że została oszukana.
      - Już dobrze, śpij…


                                                                                                         c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz