Lochy tętniły życiem. Był upalny, sierpniowy wieczór;
słońce czerwieniło już niebo, a w parku unosiły się słodkie dźwięki fortepianu.
Kot siedziała pod starym dębem, otoczona kotami i razem słuchali
czarodziejskich melodii. Kapela „The Mad Alchemists” w pełni zasługiwała na
swoją nazwę i z pewnością zasłużyła na reputację. Nuty wirowały w powietrzu,
całkowicie zwariowane, a Metallica, ze swoim „One”, brzmiała jak szalona
melodia z zaświatów. Widziała duchy kołyszące się na drzewach, nieumarłych
pląsających i kołyszących się w rytm poszarpanych dźwięków. Gdyby nie to, że
siedziała twardo na ziemi, prawdopodobnie ruszyłaby w tan razem z nimi. Było
coś cudownego w świadomości, że może dać się porwać muzyce do tego stopnia, by
stracić nad sobą kontrolę. Nawet budynek „Lochów” zdawał się kołysać, podążając
wraz z innymi za głosem wokalisty. Swoją drogą to ciekawe, że Marianna
pozwoliła jej tu przyjść. Adriana nie było od dwóch dni, więc zostały we dwie,
nie licząc Cassira, który nadal nad nią czuwał. Ale dziś siedział z dala od
niej, wyraźnie czymś zdenerwowany. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nie
chciał tu dziś być i boczył się na nią przez cały dzień jak dziecko. To było
nawet zabawne. Koty wdrapywały się na nią, upojone dźwiękami, mruczące i
rozanielone, jakby najadły się kocimiętki. Czasami miała wrażenie, że sama tak
na nie działa. Zachowywały się przy niej małe kociaki, drapiąc, liżąc, łasząc
się i wykręcając pod niemal niemożliwymi kątami.
„Alchemicy” właśnie podkręcili
tempo, ożywieńcy byli prawie niewidoczni w szalonym tańcu, stapiali się z w
jedną ciemną wstęgę. Była pewna, że widzi wśród nich znajome twarze
krwiopijców. Nad nimi wirowały stada motyli, a w trawie pląsały jakieś dziwne
stworzonka.
Gdzieś z boku, do zamkniętego
świata szaleństwa, wdarła się rzewna melodia z „Titanica”. To ją strąciło na
ziemię. Rozejrzała się wokół, trochę zdezorientowana, mrugając powiekami. Jakiś
kociak zaplątał się w jej włosy i musiała go odsunąć, by móc się podnieść. Niedaleko,
przy Zwierciadle, stała staruszka, podpierając się z lewej strony kosturem, w
prawej trzymała papierową torebkę z cukierkami i zawodziła chrypiąco. Genialna
parodia tematu. U jej boku stała dziewczynka, może ośmioletnia, o bladych
niebieskich oczach, zimnych i trochę nieobecnych. W poskręcanych włosach miała
coś, co chyba miało imitować wstążkę, a było kawałkiem brudnej szmatki.
- Nie zbliżaj się do nich.
Cassir stał nad nią z
wielkim, kolorowym lizakiem w ręce i uśmiechnął się wrednie, podając jej tęczę
na patyku.
- Nie mam zamiaru. Nie musisz traktować
mnie jak dziesięciolatka.
- Tak się zachowujesz. Możemy stąd iść?
Dzisiejsze towarzystwo mi nie odpowiada. Nie wiem nawet dlaczego Marianna
pozwoliła ci tu przyjść.
- Świetnie grają. Nie wiem, o co ci
chodzi.
Odpakowała szeleszczące
opakowanie, zastanawiając się, z czego mógł być zrobiony lizak. Znając tutejsze
możliwości, ze wszystkiego, choćby z żaby. Ale w smaku był całkiem normalny,
tylko bardziej wyraźny. Biały był jak lodowa śmietanka, żółty jak cytrynki,
pomarańczowy przypominał chryzantemy, czerwony tutejsze maliny, a zielony
skoszoną trawę. Wszystkie smaki podobne i jednocześnie zupełnie inne.
Wampir usiadł obok niej,
zrezygnowany. Wyglądał na zmęczonego. Nigdy nie był w stanie jej upilnować,
zawsze udawało się jej uciec, tak czy inaczej, wykręcić się na sto różnych
sposobów. Bał się zrobić jej krzywdę, a ona to wykorzystywała. Jedynym sposobem
było użycie siły i zdecydowania, a nie miał na to zbyt wiele okazji. Poza tym
bardziej bał się Adriana, niż tego, że straci godność podporządkowując się
dziecku. Był taki moment, że była z siebie bardzo dumna. Tak dumna, jak tylko
może być dziecko planujące psotę, która zakończyła się pełnym sukcesem. Nie
miała rodzeństwa, więc wampir był dla niej idealnym towarzyszem do
wyładowywania nadmiaru dziecięcej energii. Uwielbiała go. Nawet teraz, gdy
tylko siedział obok.
Oparła się o drzewo,
obserwując obłoki i jedząc lizaka, na którym wykwitły truskawki. Zdumiona,
zerwała jedną i zjadła. Cassir zaśmiał się tylko dziwnie, patrząc na nią z
góry. Wyglądał wspaniale. Zatrzymała na nim spojrzenie, zafascynowana tak samo
jak w dniu, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Zawsze był zadowolony z uczuć
jakie budził w innych, ale teraz zerwał się z miejsca i odszedł szybkim,
sztywnym krokiem. Na lizaku wykwitły chabry. Dlaczego uciekł? Czego się bał? Do
tej pory nie okazywał żadnych słabości, starał się być nawet wymagający, choć
raczej ją rozpieszczał niż ganił. Tylko z czasem stał się bardziej drażliwy.
Lub ona coraz mniej rzeczy akceptowała, choć nadal była dzieckiem. Świat wciąż
widziała dziwnie wykrzywiony, wszystko wydawało się zbyt duże i czasem nie na
miejscu.
Babuleńka wpadła w wysokie,
zniekształcone tony, jakby imitowała słodką Rose, która kosztem życia kochanka,
uratowała własne. Nie spuszczała z niej oczu, nie przerywała melodii ani na
chwilę pomimo zgrzytów we własnym głosie i wciąż trzymała torebkę z cukierkami
wysuniętą dla zachęty. Naprawdę myślała, że się na to skusi? Dziewczynka z
kołtunem na głowie też wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma, jakby
zaraz miała wyjść z siebie. Wyglądała jak ucieleśnienie jej koleżanek ze
szkoły, które pod słodkimi uśmiechami i radosnym usposobieniem, skrywały
okrutne, zazdrosne serca. To, że była młodsza, wcale nie znaczyło, że będzie
mniej zachłanna. Dzieci są okrutne. Ciekawe, czego mogły chcieć?
Zwerbować ją do wędrownej drużyny dziwaków? Nie miała zamiaru tego sprawdzać.
Gdzieś z tyłu jej głowy narastała silna chęć ucieczki. Oczy dziewczynki z
jakiegoś powodu ją przerażały.
Zegar na wieży katedry wybił
piątą po południu. Słońce skryło się za zamkiem i tylko kilka delikatnych,
ciepłych plam padało na miejsce w którym siedziała. Lizak znów zmienił
dekorację. Z jakiegoś powodu pląsały po nim miodowo-orzechowe niedźwiadki.
Uśmiechnęła się do nich, na chwilę zapominając o dziwnej parze. Ktoś zawołał
jej imię. Insirija stał w drzwiach Lochów i wzywał ją skinieniem ręki. Ktoś poufale
opierał się na jego ramieniu. Kiedy wchodziła do środka, miała wrażenie, że
jakiś obrzydliwe insekty biegają po jej karku, sunąc w dół pleców. Pewnie tak
czuły się osoby obrzucone klątwą. Poruszyła ramionami bezwiednie, próbując
strząsnąć z siebie nieprzyjemne uczucie. Insirija wziął ją za rękę z dziwną
miną i zaprowadził do stolika, gdzie już czekała na nią popołudniowa herbata i
ciastka. Na razie miała dość słodyczy. Ale barman posadził ją silną ręką przed
zastawą i spojrzał poważnie w jej oczy.
- Bądź tak dobra i nie ruszaj się stąd
przez jakiś czas. Musimy się nimi zająć.
- Co zrobiły?
- Istnieją. I zaczęły bezczelnie rzucać
zaklęcia. Pod naszym nosem!
Mężczyzna, który im
towarzyszył, zachichotał nagle, rozbawiony. Zrobiła pytającą minę, ale on tylko
pochylił się lekko i położył palec na szeroko uśmiechniętych ustach. Chciała
wyjść na zewnątrz i zobaczyć, co będą robić.
- Nawet o tym nie myśl. Masz tu siedzieć
grzecznie i pić swoją herbatę. Jeśli wyjdziesz na zewnątrz, jeśli chociaż
spojrzysz przez okno, zamienisz się w coś, co tylko z pozoru będzie przypominać
bardzo starego człowieka. Poczekaj, aż powiemy, że już po wszystkim, jasne? To
nie jest prośba, tylko rozkaz. Nie wychylaj stąd nosa.
Insirija odwrócił się i
odszedł szybkim krokiem, kościane czaszki brzęczały w jego włosach. Jego towarzysz
przyglądał się jej jeszcze, jakby nad czymś się zastanawiał. Już chciała go
poprosić, żeby wyjaśnił jej o co chodzi w tym zamieszaniu, ale on tylko
pokręcił głową, z tym samym szalonym
uśmiechem. Tak musiał
wyglądać kot z Cheshire. Podał jej filiżankę pełną złotego płynu, potem wziął jedną
dla siebie i rozsiadł się nonszalancko na stole. Patrzyła na niego jakiś czas,
nie myśląc o niczym. Spotykała stanowczo za wiele interesujących istot.
Ciekawe, jak zareagowałby na niego lisi demon. W towarzystwie Cassira cały się
spinał i wyraźnie nie lubił, gdy był za blisko. Adriana i Mariannę tolerował,
zawdzięczał im życie i dach nad głową. Co do niej samej, to nie była do końca
pewna. Zawsze patrzył na nią jakoś tak dziwnie, jakby się zastanawiał, czy
jednak nie powinien był jej wtedy zjeść, jakby pielęgnował myśl o nadrobieniu
tego faktu w niedalekiej przyszłości. Ale nie wyczuwała w nim wrogości, koty
też nie. Żyli więc razem, całkiem spokojnie.
Chłopak nie odzywał się zbyt
często, tylko patrzył i czasem mruczał coś pod nosem. Do tej pory nie udało się
im dowiedzieć, w jaki sposób znalazł się w jej rzeczywistości, ranny i na
granicy życia i śmierci. Nie chciał o tym mówić i tylko unikał Cassira. Może to
był jakiś wampir? Nie mogli atakować normalnych ludzi, ale nie słyszała zakazu
polowań na innych.
Otrząsnęła się, przypominając
sobie, że może powinna być bardziej czujna.
- Nie pójdziesz z nimi?
- Wolę zostać z tobą, kotku. Te dwie
wariatki mnie nie interesują, jeszcze nie… - Zawiesił na chwilę głos. – Wydaje mi
się, że zostałem oficjalnie twoją opiekunką, przynajmniej dopóki mnie nie
wezwą. Powinienem przeczytać ci bajkę? Chcesz jeszcze ciasteczko? A może wolisz
się zdrzemnąć?
- Nie jestem już w przedszkolu, ale
dziękuję.
- Podobał ci się występ?
- Bardzo. Panowie alchemicy są całkiem…
zaskakujący. Tak, bardzo mi się podobało.
- Chciałabyś posłuchać jeszcze? Cassir
chyba się nie obrazi.
- Znasz go?
- Insirija mi powiedział. Nie boisz się
go? Taki opiekun to chyba problem?
Nie widziała w tym żadnego
problemu. Wampir nigdy nie zrobił nic, co mogłoby jej zagrażać. Czasem miała
wręcz wrażenie, że próbował jej ojcować, albo grać rolę opiekuna doskonałego. Ten
jego bunt, gdy zdecydowała się uratować Kitsune, jego prośby, by dała sobie
spokój ze światem Cienia i magicznymi istotami. To było urocze. Ciekawe, czy
zdawał sobie sprawę, że musiałaby zrezygnować także z niego. Bawił ją, bawiła
się z nim, czasami drażnił ją swoją nadopiekuńczością, ale na pewno się go nie
bała.
- Za bardzo się martwi, to wszystko.
- Przy tobie na pewno, jesteś taka
apetyczna.
Oblizał usta i schrupał
ciastko. Może on miał rację, może wampir po prostu chciał ją zjeść i dlatego
był taki rozdrażniony.
– To co z tym koncertem?
- Daj mi minutkę.
Zeskoczył ze stołu i już go
nie było. Wrócił po chwili z kilkoma osobami, a każdy z nich niósł jakiś
instrument.
- Ty? – Była bardziej niż zaskoczona.
- A czego się spodziewałaś, ślicznych
chłopców z rozkładówki?
Pokręciła głową. Jakoś ani
przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że on może być członkiem zespołu.
Rozsiadła się więc tylko wygodnie, czekając aż zakończą przygotowania. Z
zewnątrz dochodziły jakieś trzaski i krzyki, narastał dziwny szum, jakby świat
miał zaraz stracić przytomność, była pewna, że coś się pali.
To było dziwne. Ona siedziała
tutaj, bezpieczna, w cieple i miłym towarzystwie, a na zewnątrz trwała walka.
Muzycy już grali, mężczyzna z którym rozmawiała wcześniej, wpatrywał się w nią
intensywnie, ale nie widziała jego oczu. Chciała się uśmiechnąć, ale nie mogła.
Wiedziała, że siedzi bezczynnie, że odstawiła filiżankę a w sali zrobiło się
ciemno. Odpłynęła razem z dźwiękami gdzieś na tył swojej głowy i trwała tam,
jak we śnie. Tak, jakby spała z otwartymi oczami. Twarz, uśmiechnięta i
szalona, znalazła się nagle tuż przed nią. Usta śpiewały słowa, których nie
rozumiała i prawie nie słyszała, rzucając na nią zaklęcie. Jasna dłoń o
długich, czarnych paznokciach pogładziła jej policzek i włosy, poczuła jak otula
ją coś miłego. Zamknęła oczy i usłyszała muzykę na nowo. Tym razem to była
kołysanka, upajająca, wtapiała ją w fotel, oniemiała. Gdzieś z podświadomości
nadleciała myśl, że została oszukana.
- Już dobrze, śpij…
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz