Fallow me

Fallow me

piątek, 20 lipca 2012

Shadow


Shadow stanął przed wąskim skalnym otworem, który nie wyróżniał się niczym szczególnym, jeśli nie wiedziało się, dokąd prowadził. Ściana była ciemna, jak całe góry otaczające Królestwo, poszarpana i niedostępna. Podszedł do wejścia, przez które mogło przecisnąć się jedynie coś drobnego lub niewyobrażalnie chudego i dotknął postrzępionej krawędzi, gdzie tuż pod powierzchnią, jak pod skórą, widniały skomplikowane znaki. Przesunął nad nimi dłonią, czując jak kamień ociera się niebezpiecznie ostro o jego skórę, nie robiąc mu jednak żadnej krzywdy. Litery rozbłysły delikatnym, ciemnym światłem, we wnętrzu jaskini coś zaszemrało i przejście rozsunęło się na tyle, że mógł swobodnie wejść do środka.
W jaskini było ciemno i cicho, prawie jak w jego świątyni, ale szedł pewnie przed siebie. Nie rozlegał się tu żaden dźwięk, jego kroki były ledwie dalekim echem słyszalnym co najwyżej dla nietoperzy, jeśli jakieś tu były, i dla niego samego. Żadna  tych rzeczy nie stanowiła problemu. Mijał boczne korytarze, wyrwy w skałach, stalagmity i niebezpieczne przepaście, jakby widział je w świetle dnia.
Droga zdawała się dłużyć, ale nie czuł zmęczenia ani znużenia, dla niego i tak była to tylko chwila tu i teraz, nic więcej. Z czasem na skałach zaczęło pojawiać się coś na kształt zarysu budowlanego: wyciosane niestarannie kolumny, schody prowadzące do nikąd, gzymsy, bramy, fragmenty wygładzonej drogi. Wszystko nabierało powoli rozmiarów i kształtów, było bardziej dopracowane i lepszej jakości. Wkroczył do wymarłego podziemnego miasta, w którym nie mieszkały nawet duchy. Im szedł dalej, tym budynków było więcej, przylegały do siebie ciasno, połączone dziwacznymi mostami i więzadłami, jakby były częścią ogromnego organizmu. I tylko one patrzyły na niego groźnie pustymi okiennicami. Minął je bez większego zainteresowania, nie znajdzie w nich nic wartego zachodu. Zatrzymał się dopiero przy gmachu świątyni, gdzie chyba trzymano stare manuskrypty. Czuł zapach papieru i dawnego ognia, starych rytuałów. Nie był to główny budynek, tylko jeden podrzędnych, ale i tak miał większą wartość niż wiele innych na powierzchni. Wszedł po stromych schodach, minął wiekową, kamienna bramę i wkroczył do środka, wzbijając w powietrze tumany pyłu. Ciemność napierała na niego ze wszystkich stron, było chłodniej i przyjemniej niż można by sadzić na początku. Zignorował moce, które były jedynie wspomnieniem minionych czasów i ruszył dalej, do serca świątyni. Ołtarz jaśniał w oddali dziwnym światłem, jakby czerń rozszczepiła się w pryzmacie i pokazała jedną ze swoich wielu twarzy. Gdzieś za nim musiało być wejście do podziemnych korytarzy, które tak bardzo upodobali sobie kapłani na całym świecie. Pozostawił za sobą mruczący czarny kamień, który próbował zwabić go do siebie, żądając ofiary dla swego pana. Nie miał zamiaru niczego dawać, ani oddawać, ale zabrać tak wiele, jak tylko było to możliwe.
Za ołtarzem znajdowało się ukryte za kotara wejście do dalszych pomieszczeń, gdzie odprawiano rytuały niedostępne oczom mieszkańców podziemnego miasta. Ołtarz, który tu się znajdował był zdecydowanie mniejszy, ale zrobiony po mistrzowsku, dopracowany w każdym detalu i wciąż pachnący krwią i duszami, które pochłonął. Był też jedynym jasnym punktem w tym  miejscu, wszystko inne tonęło w nieprzeniknionym mroku. Dotknął go lekko i kamień pod jego dłonią natychmiast zareagował, choć musiał być martwy lub uśpiony od setek lat.
Nic się nie stało. Kamień był martwy. Nie mógł dać żadnej mocy i żadnej odebrać. Przycisnął do niego otwartą dłoń i przesunął nią wzdłuż miejsca, gdzie ofiary oddawały życie ku czci pana tego miasta. Zobaczył to miejsce, gdy jeszcze było wypełnione życiem, gdy kapłani zanosili modły do istoty starej jak świat, którą uznawali za najwyższy byt we wszechświecie, ważniejszy i silniejszy niż bogowie, którzy i tak pojawili się dopiero po nim. Tutaj krew i życie lały się strumieniami, moc pulsowała z taką siłą, jakby to właśnie tutaj znajdowało się serce wszechświata, jakby tu Chaos wydał na świat swoje pierwsze i najpotężniejsze dziecko. Z ołtarza podniosła się dziewczyna, o jasnej skórze, czarnych włosach i fioletowych oczach. Spojrzała na niego intensywnie, gniewnie, oskarżając go o zbrodnię, której nie popełnił. Poruszyła bladymi ustami, jakby rzucała mu wyzwanie, lub obarczała klątwą. Potem znów legła na kamieniu, odważnie patrząc w oczy śmierci. Gdzieś z góry spłynęła na nią rubinowa płachta, jakby byli na scenie w teatrze, a jej śmierć miała być jedynie genialną grą. Zachłysnęła się, wygięła w łuk pod krwistoczerwonym materiałem i krzyknęła głucho. Z ciemności przed nim wyłoniła się kolejna dziewczyna, podobna do tamtej, ale dziwnie zdeformowana, jakby zbyt długo podlegała mrocznej sile. Jej oczy były nienaturalnie złote, włosy wiły się jak węże wokół jej twarzy, palce zakończone były szponami. Nawet na ramionach miała kościane narośla. Uśmiechała się drapieżnie, oblizując językiem rozchylone głodno usta. Położyła dłonie na czerwonym materiale i przesunęła nimi tak jak on przed chwilą po kamieniu. Dziewczyna ukryta pod nim poruszyła się niespokojnie, jakby dotykało jej coś niezmiernie obrzydliwego. Demoniczna kobieta wzięła ja w objęcia i pocałowała przez materiał, wysysając z niej całe światło, by potem oddać je zwielokrotnione i zmienione przez jej okrutną siłę. Kiedy zakończyła proces, spojrzała na niego przelotnie, uśmiechnęła się zaczepnie i wizja zniknęła. Odsunął się od ołtarza i przeszedł na drugą stronę, zanurzając się w ciemności. Gdzieś przed nim było jeszcze jedno przejście, czuł je bardzo wyraźnie. Wyciągnął przed siebie rękę i pozwolił prowadzić się intuicji. Wiedział, że znajduje się w tunelu, który prowadził go jeszcze głębiej. Ocierał się o absolutnie gładkie ściany, jakby szlifował je jakiś ogromny gad, którego wpuszczono do podziemi skazując na powolną śmierć w labiryncie, który sam stworzył. Ale wreszcie tunel się skończył, ściany rozchyliły i znalazł się w mauzoleum, gdzie spoczywały szczątki kapłanów. Ułożeni na skalnych półkach, w równych rzędach, jeden nad drugim, strzegli najwyraźniej wejścia do swoich ukrytych tajemnic. Komnata była okrągła a jej ściany zapełnione prochami obleczonymi w  strojne szaty na całej szerokości i wysokości. Przypuszczał, że całe podziemia miasta zamieniono w katakumby. Ale Śmierć już dawno zapomniała o tym miejscu, nie miała tu nic do roboty, chyba że robiła wycieczki do tego zaginionego czarnego ogrodu, wspominając coś, co już nigdy nie wróci. Zostawił trupy ich własnemu losowi i skierował się do drzwi, za którymi znajdowała się wiedza wielu pokoleń. Były zadziwiająco zwyczajne, z czarnego drewna, ozdobione stalowymi ornamentami i osadzone w obitej stalą drewnianej futrynie. W środku miały jakiś starożytny mechanizm, który musiał skutecznie bronić zawartość ukrytej głęboko komnaty, bo nie widział żadnych śladów włamania czy jakiejkolwiek obecności. Był tu prawdopodobnie pierwszą żywą osobą od czasu ostatniego kapłana, zupełnie jakby ten zamknął za sobą wszystko, wszedł tutaj, ułożył się w swojej niszy i w spokoju czekał na śmierć. Nie robiło mu to żadnej różnicy. Nawet jeśli zastosowali magię lub dawne mechanizmy, nie powinien mieć z nimi większego problemu. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Za jego plecami rozległ się znajomy szmer, aktywowało się jakieś zaklęcie. Kiedy się odwrócił, martwi kapłani wstali ze swych leży i ustawili się w kręgu, blokując mu drogę powrotną. Naprawdę sądzili, że coś takiego mogło go powstrzymać? A może po prostu nie spodziewali się tu kogoś jego pokroju. Wpatrywał się w nich przez chwilę, ale poza tym, że unosili się w powietrzu, emanując silną energię, nic nie zrobili. Czekali? Przeciął dłonią powietrze na wysokości ich gardeł, jakby ścinał głowy mieczem. Nie miał czasu na głupie gierki. Posypali się na podłogę, kupa białych kości i zbutwiałych szmat, cała ich moc zniknęła w mgnieniu oka. Jeszcze raz nacisnął klamkę i tym razem drzwi otworzyły się bez żadnych przeszkód. Owiał go silny zapach papieru, tuszu i pyłu, które czuł już przy wejściu do świątyni. Pokój rozjaśnił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i jego oczom ukazał się niewielki pokój z kilkoma tylko półkami, na których leżały stare woluminy i księgi, oprawione w twardą skórę, obite stalą, oplecione sznurami i zaklęciami, które spadły pod jednym jego dotknięciem. Na stole zapłonęły lampy, ukazując rozpiętą na ścianie mapę podziemnego miasta. Odnalazł na niej pozostałe świątynie, a gdy zdjął ją ze ściany i obejrzał w pełnym świetle, znalazł do nich drogę przez katakumby. Zwinął ją i obwiązał jednym z magicznych sznurów, to samo zrobił z księgami i zwojami. Zebrał je razem, umocował na ramieniu i wyszedł, zostawiając za sobą pustkę. Według mapy, przejście znajdowało się w drugiej wnęce od ziemi po jego lewej stronie. Na wewnętrznej ścianie wyryty był symbol, który w całym mieście powtarzał się wielokrotnie, choć tu był bardziej rozbudowany. Nacisnął go i gdzieś w głębi coś zgrzytnęło. Ściana zadrżała i rozsunęła się z jękiem, sypiąc okruchami skał. Zaczekał aż przejście całkowicie się odsłoni, uznał, że nie czeka na niego więcej niespodzianek i wszedł do kolejnego tunelu, nie oglądając się za siebie. Przejście zamknęło się za nim ponownie, zostawiając go w ciemnościach. Znów prowadził go instynkt i intuicja. Potrafił pod zamkniętymi powiekami dostrzec mijane przejścia i inne korytarze, które prowadziły do nikąd, lub gdziekolwiek indziej, gdzie nie miał potrzeby się znaleźć. Nie zwracał na nie uwagi, idąc tak, jakby pokonywał tę drogę codziennie. Dotarł do trzech kolejnych świątyń, gdzie pokonywał podobne przeszkody z tą samą łatwością co za pierwszym razem. Wzbogacił kolekcję starych ksiąg o kilka kolejnych, znalazł interesującą nad wyraz magiczną laskę, do której czerwonym sznurem przywiązano malowana maskę; klepsydrę z czarnym proszkiem, co do którego pochodzenia miał pewna koncepcję; miecz  z pięciorgiem oczu  i wiele innych rzeczy, które mógł zabrać ze sobą bez większych problemów. Ale gdy trafił na wielowymiarowe lustro, zmarszczył brwi. Z jednej strony bardzo chciał je mieć, a nie wyobrażał sobie dźwigania go na plecach, z drugiej miał wrażenie, że ktoś już je opanował. Na wszelki wypadek ani razu nie ściągnął z głowy czarnego kaptura, który chronił go skutecznie nie tylko przed zwykłym, niepożądanym wzrokiem, ale także tym magicznym. Nawet jeśli ktoś lub coś patrzyło teraz przez lustro, w co wątpił, nie było w stanie go dostrzec. Zostawił je nietknięte, nie chciał ryzykować odkrycia.
Z każdym krokiem miasto zlewało się z ciemnością, tak, że gdy dotarł wreszcie do głównej świątyni, widział tylko ją, wyłaniającą się majestatycznie z mroku. Kolumny, które miały podtrzymywać dach, ginęły wysoko w górze, wwiercając się w górę jak ostre pazury w ciało swojego gospodarza. Boki świątyni zdawały się poruszać niezauważenie i otaczać go z każdej strony. Ułożył rzeczy na podłodze, wymówił formułkę i poczekał, aż znikną. Główny budynek naładowany był mocą, ciągle coś w nim było. Nie obawiał się zagrożenia. Tak jak poprzednio, wszedł na schody i spokojnie dotarł na szczyt, stanął przed ogromnymi wrotami i spojrzał w górę, gdzie mrok był płynny i żywy, wciąż się poruszał, jakby sam był jedną z żywych istot. Wrota były zamknięte, ale to także nie stanowiło problemu. Pchnął je lekko i natychmiast się poruszyły, wpuszczając go do środka jak jednego ze swoich. Ogromny hall podtrzymywany przez rzędy kolumn był ciemny, jak wszystko tutaj, ale sprawiał pozory obecności. Coś na pewno tu było i jeśli się nie mylił, było bardziej niż żywe i jeszcze bardziej martwe, lub po prostu pozbawione człowieczeństwa. Tak przynajmniej mówiły wszystkie podania, coś takiego widział wiele lat temu. Ruszył salą, która zdawała się być miastem w mieście. Nie była tak ogromna jak to na zewnątrz, ale tutaj też, ukryte w mroku, wyłaniały się nieśmiało nisze i alkowy, bramy prowadzące w głąb góry, gdzie z pewnością znalazłby wiele interesujących go rzeczy. Miał wrażenie , że gdzieś wśród tych rzeźbień i migoczącej ciemności, wśród mgły i półmroku, jest coś co wciąż go obserwowało. Jeżeli tak było, czemu go nie zatrzymało?
Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie na wzniesieniu kolejnych stopni usadowił się tron z czarnego kamienia, poprzecinanego czerwonymi, pulsującymi żyłkami. Był ogromny i pusty, a jednak stwarzał wrażenie, że jeszcze przed chwilą ktoś na nim siedział. Wysoko nad nim, niczym ogromna korona, unosił się kamienny baldachim, fantazyjny i misterny, tak, że nawet on musiał uznać jego urodę. Gdyby miał okazję, z chęcią przyjrzałby mu się bliżej. Ocenił wysokość schodów i tronu i rozpoczął wspinaczkę. Mgła czepiała się krawędzi jego płaszcza, chwytała za rękawy, próbując dostać się pod materiał, ale nie mogła go pokonać. Ciemność kroczyła za nim, chcąc zastąpić miejsce mgły, ale i jej się nie udało. Światło także musiało uznać swoją niemoc. Kiedy doszedł na górę, był już tylko on i Tron, wszystko inne spłynęło na dół, otaczała ich tylko cisza. Schody zniknęły, światło uciekło, wszystko pochłonęła siła Tronu. Czas chyba stanął w miejscu, żaden pyłek nie unosił się w powietrzu, zupełnie jakby znajdowali się w magicznej klepsydrze. Tron zdawał się wpatrywać w niego z wielkim zainteresowaniem, niemal czuł na sobie dotyk jego niewidzialnych dłoni. Zamknął przed nim swoje myśli, ale to go bynajmniej nie zraziło, wydawał się wręcz zadowolony. Wydał z siebie pełen aprobaty pomruk i otworzył się przed nim, ukazując w swoim wnętrzu wejście do ciemności, którą widział tylko kilka razy w życiu. Zastanowił się przez chwilę, czy rozsądne będzie wejście do środka czegoś, czego jeszcze nie znał, ale Tron zapraszał go całym sobą, nie czul tez żadnego zagrożenia. Nie żeby mu ufał, ale nie sądził, by coś mogło mu się stać. Mógł umrzeć wiele razy, dawno dawno temu. To były odległe czasy, które trwały w jego pamięci jak sen, rozmyte i niemal nierealne, jakby nigdy nie znał innego życia niż to, które miał teraz. Jedyne, którego pragnął, którym żył, którego nie mógł się pozbyć, nawet gdyby chciał. Odsunął od siebie wspomnienie przeszłości i wszedł do środka, bardziej niż pewny swojego. A może po prostu było mu już wszystko jedno. Kolejne przejście zamknęło się za jego plecami. Tu nie było katakumb, ani żadnych katafalków, to nie było miejsce czci ani pamięci przodków, choć mogłoby się wydawać, że miejsce za tronem było do tego wręcz idealne. Ciemność poruszyła się przed nim, westchnęła. Była ogromnym czarnym kryształem, który pokrywał tu dosłownie wszystko. Tak jak na zewnątrz każda rzecz była wyrzeźbiona lub wyciosana w kamieniu, tak tutaj jedynym materiałem był kryształ o niespotykanym zabarwieniu. Widział wiele czarnych kryształów, ale żaden z nich, bez względu na to jak wielką posiadał moc, nie miał tak intensywnej barwy ani nie dawał tak silnego uczucia, że trzyma się w rękach coś żywego. Stanął przed czymś, co było stare jak Świat, co wyłoniło się z Chaosu i trwało nieskończenie od początku wszystkiego co znali. Czarny Kryształ, niewyczerpane źródło mocy i siły, potrafiący tworzyć z równą łatwością co niszczyć, obiekt pożądania co bardziej szalonych władców, mędrców i magów, artefakt demonów, niszczycielska siła, która wzbudzała na równi przerażenie i uwielbienie. To było Jego miasto. To Jego czcili i Jemu składali ofiary. Dla Niego i dzięki Niemu zdobywano tu wiedzę niedostępną nawet dla co bardziej wtajemniczonych istot czy bóstw. Był wszystkim czego pragnęli i dlatego pozwolili się zapomnieć i oddać Mu siebie, gdy znudził się światem i uznał, że może czas na chwilę się usunąć i zobaczyć, co zrobi ze sobą  ten Świat, pozbawiony jego wpływów, które tak naprawdę nigdy nie wygasły. Zapieczętowali tu wszystko, odgrodzili się  tak skutecznie, że pozostał po nich zaledwie nikły ślad w legendach, które udało mu się odszyfrować. W jakiś sposób go to poruszyło, był zainteresowany możliwościami czegoś tak silnego. Pamiętał go z Wielkiej Wojny, jego działanie, wpływ na wszystko co miało z nim styczność. Widział go w walce i nie mógł się zdecydować, czy lepiej go zniszczyć czy pozwolić istnieć, by w przyszłości mieć z kim walczyć. Ich działania miały ten sam skutek – śmierć. Ale Czarny Kryształ nie chciał zniszczyć świata jako takiego, bo wtedy jego egzystencja byłaby po prostu nudna. Był zainteresowany wszystkimi aspektami życia, obserwował je jak ciekawe zjawisko wtedy gdy się rozwijało, i wtedy gdy zabawiał się okrutnym niszczeniem go.  On, z drugiej strony, miał tylko jedną drogę, która wiodła głębiej w ciemność. Wszelkie życie miało dla niego tę jedną zaletę, że kończyło się śmiercią.
Wy Lordowie Śmierci, widzicie tylko jeden kierunek, jedną ciemność. Czy może raczej Ty ją widzisz.
Kryształ poruszył się i znów westchnął, jakby upominał dziecko po kolejnej psocie. Zrobiło się dużo jaśniej, mógł zajrzeć w głąb lśniącej ciemności, gdzie dostrzegł jakiś niewyraźny kształt, który wolno wyłaniał się z jego wnętrza.
Nie boisz się mnie, nie podziwiasz, nic nie czujesz. To frapujące.
Głos przypominał odbicie dźwięku w labiryncie luster. Był wszędzie i nigdzie zarazem. Wydawało mu się trochę dziwne, że mówił do niego tak po prostu, jakby stali w zwyczajnej sali i prowadzili zwyczajną rozmowę. Kryształ zachichotał, jakby czytał mu w myślach, co wcale by go nie zdziwiło, nawet jeśli dobrze je przed nim ukrywał.
Po co przyszedłeś, Lordzie? Tylko po to, by grabić moje świątynie? Nic nie powiesz?
Wzruszył ramionami – Nie zatrzymałeś mnie, chociaż mogłeś. Te papiery i artefakty nic dla ciebie nie znaczą, są jak tanie błyskotki.
Są moje, przynajmniej w pewnym sensie. Ale nie odmówię ci ich, podziwiam twoje umiejętności i brak strachu.
Kształt pod powierzchnią kryształu był już całkiem dobrze widoczny i do złudzenia przypominał człowieka. Tafla przed nim stawała się coraz cieńsza i w końcu rozpłynęła się ukazując ludzką sylwetkę. Mężczyzna o czarnych włosach i oczach wpatrywał się w niego z tym samym intensywnym zainteresowaniem, które wcześniej czuł od tronu. Uśmiechnął się , mrużąc oczy ciemne jak otchłanie i wyciągnął rękę do jego ukrytej twarzy.
Naprawdę cię podziwiam. Byłeś wspaniały w czasie Wielkiej Wojny. To niesprawiedliwe, że cię nie docenili.
Nie był pewien czy z niego drwił, czy mówił poważnie. Po wojnie, która prawie zniszczyła świat i odsunęła ich czasy w pamięć historii jako coś, co nigdy nie powinno się powtórzyć, odszedł od tych, którzy szli podobną do niego drogą. Za bardzo zależało mu na indywidualności, by dać się osadzić w Zamkniętym Mieście i szlifować swoje możliwości na kimś, kto nie był mu równy. Wiedział, że za nim nie tęsknili, choć musieli żałować, że stracili kogoś, od kogo mogli się uczyć. Ale on nigdy nie miał uczniów, nie miał zamiaru nikomu przekazywać swojej wiedzy. Nie znalazł nikogo, kto mógłby ją pojąć.
Pokaż twarz, Lordzie Śmierci. Nie jestem taki jak ci, których spotykałeś na swojej drodze. Nie umrę od spojrzenia ci w oczy. Nie będziesz tez w stanie wykonać tego waszego głupiego wyroku, który każe wam zabijać każdego, kto pozna wasze prawdziwe oblicze.
Shadow stał w miejscu jak poprzednio, nie mając najmniejszego zamiaru się odsłaniać. Wiedział, że go nie zabije, nie teraz. Obaj byli zainteresowani drugą stroną, tym do czego byli zdolni w krytycznej sytuacji. Szkoda od razu zabijać dobrego przeciwnika.
- Chciałem wiedzieć, to wszystko, po co tu przybyłem. Nic mniej ani więcej.
Hmmm
Czarny Kryształ uniósł się nieco i wsunął zimną dłoń pod materiał jego kaptura. Czuł się dziwnie unieruchomiony, jakby odcięty od rzeczywistości. Mężczyzna uśmiechał się bardziej z każdym ruchem, wyraźnie zadowolony nowym odkryciem.
Wydajesz się młody. Ile tak naprawdę masz lat? Wojna była już dawno temu, musiałeś długo wędrować zanim tu dotarłeś. Jak wiele lat zajęło ci zdobycie tego, co czyni cię tym, kim jesteś teraz?
Jeszcze raz wzruszył ramionami – To nieistotne w tej chwili.
Chciał zajrzeć do głowy tego mężczyzny, odkryć jego sekrety i prawdziwą siłę, zobaczyć to z czego się wyłonił i to, co będzie na końcu. Miał pełne prawo przypuszczać, że Czarny Kryształ posiadał taka wiedzę, nawet jeśli w tej postaci nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Czy gdyby dostał się do jego wnętrza, znalazłby odpowiedzi na swoje pytania?
Liczyłem na coś bardziej interesującego niż patrzenie na ciebie okutanego od stóp do głów, milczącego i niedostępnego. Lordowie których znałem kiedyś, nie byli aż tak ponurzy. Ale cóż, chyba na razie musze się tym zadowolić. Twoja wizyta sprawiła mi ogromną przyjemność, ale niestety musimy ją teraz zakończyć. Moja zabaweczka się niecierpliwi.
Gdzieś z dołu dobiegło głośne dudnienie, jakby ktoś pięściami próbował przebić się przez wieko trumny. Mimowolnie spojrzał na podłogę pod swoimi stopami, starając się zlokalizować źródło dźwięku, ale wszystko zaczęło wirować w oszałamiającym tempie i zgubił ślad. Czarny Kryształ roześmiał się jakby oglądał świetne przedstawienie, dotknął nieludzkimi palcami jego ust i wtulił się na powrót w kryształ za sobą.
Do następnego razu, Lordzie Śmierci. Jestem pewien, że będzie o wiele bardziej interesujący.
W podłodze otwarło się przejście, które wessało go z ogromną siłą do środka. Ciemność i siła kryształu naparła na niego z olbrzymią mocą, dusząc wszelki opór. Poczuł się jak lata temu, gdy wszedł w sam środek ogromnej masy czarnej dziury, która wirując niszczyła  wszystko na swojej drodze, zasysając czas i przestrzeń. Otchłań z Czarnego Kryształu, której nic nie mogło się oprzeć. A jednak on przeżył. Teraz, gdy spadał w dół, sunąc przez rzeczywistość i wnętrze tego dziwnego tworu, udało mu się przez chwilę zobaczyć ogromny, czarny pałac w środku czarnego królestwa, gdzie na czarnym tronie siedziała kobieta o czarnych włosach i bladych dłoniach zakończonych długimi paznokciami spiłowanymi jak pazury, poruszając nimi nad czarną kulą emitująca tęczowe światło. Uśmiechała się zachłannie, drapieżnie, a jej złote oczy lśniły podnieceniem.
A potem ciemność zamknęła się nad nim.


                                                                      ***









 Tym razem coś innego, nie związanego w żaden sposób z Kotem i dziewczyną w czerwonych trampkach :) Mam nadzieję, że przebrniecie bez większych zgrzytów.