Fallow me

Fallow me

wtorek, 21 lutego 2012

piątek, 17 lutego 2012

Pierwsze wejście w mrok


                                      







    Lochy tętniły życiem. Był upalny, sierpniowy wieczór; słońce czerwieniło już niebo, a w parku unosiły się słodkie dźwięki fortepianu. Kot siedziała pod starym dębem, otoczona kotami i razem słuchali czarodziejskich melodii. Kapela „The Mad Alchemists” w pełni zasługiwała na swoją nazwę i z pewnością zasłużyła na reputację. Nuty wirowały w powietrzu, całkowicie zwariowane, a Metallica, ze swoim „One”, brzmiała jak szalona melodia z zaświatów. Widziała duchy kołyszące się na drzewach, nieumarłych pląsających i kołyszących się w rytm poszarpanych dźwięków. Gdyby nie to, że siedziała twardo na ziemi, prawdopodobnie ruszyłaby w tan razem z nimi. Było coś cudownego w świadomości, że może dać się porwać muzyce do tego stopnia, by stracić nad sobą kontrolę. Nawet budynek „Lochów” zdawał się kołysać, podążając wraz z innymi za głosem wokalisty. Swoją drogą to ciekawe, że Marianna pozwoliła jej tu przyjść. Adriana nie było od dwóch dni, więc zostały we dwie, nie licząc Cassira, który nadal nad nią czuwał. Ale dziś siedział z dala od niej, wyraźnie czymś zdenerwowany. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nie chciał tu dziś być i boczył się na nią przez cały dzień jak dziecko. To było nawet zabawne. Koty wdrapywały się na nią, upojone dźwiękami, mruczące i rozanielone, jakby najadły się kocimiętki. Czasami miała wrażenie, że sama tak na nie działa. Zachowywały się przy niej małe kociaki, drapiąc, liżąc, łasząc się i wykręcając pod niemal niemożliwymi kątami.
„Alchemicy” właśnie podkręcili tempo, ożywieńcy byli prawie niewidoczni w szalonym tańcu, stapiali się z w jedną ciemną wstęgę. Była pewna, że widzi wśród nich znajome twarze krwiopijców. Nad nimi wirowały stada motyli, a w trawie pląsały jakieś dziwne stworzonka.
Gdzieś z boku, do zamkniętego świata szaleństwa, wdarła się rzewna melodia z „Titanica”. To ją strąciło na ziemię. Rozejrzała się wokół, trochę zdezorientowana, mrugając powiekami. Jakiś kociak zaplątał się w jej włosy i musiała go odsunąć, by móc się podnieść. Niedaleko, przy Zwierciadle, stała staruszka, podpierając się z lewej strony kosturem, w prawej trzymała papierową torebkę z cukierkami i zawodziła chrypiąco. Genialna parodia tematu. U jej boku stała dziewczynka, może ośmioletnia, o bladych niebieskich oczach, zimnych i trochę nieobecnych. W poskręcanych włosach miała coś, co chyba miało imitować wstążkę, a było kawałkiem brudnej szmatki.
     - Nie zbliżaj się do nich.
Cassir stał nad nią z wielkim, kolorowym lizakiem w ręce i uśmiechnął się wrednie, podając jej tęczę na patyku.
     - Nie mam zamiaru. Nie musisz traktować mnie jak dziesięciolatka.
     - Tak się zachowujesz. Możemy stąd iść? Dzisiejsze towarzystwo mi nie odpowiada. Nie wiem nawet dlaczego Marianna pozwoliła ci tu przyjść.
     - Świetnie grają. Nie wiem, o co ci chodzi.
Odpakowała szeleszczące opakowanie, zastanawiając się, z czego mógł być zrobiony lizak. Znając tutejsze możliwości, ze wszystkiego, choćby z żaby. Ale w smaku był całkiem normalny, tylko bardziej wyraźny. Biały był jak lodowa śmietanka, żółty jak cytrynki, pomarańczowy przypominał chryzantemy, czerwony tutejsze maliny, a zielony skoszoną trawę. Wszystkie smaki podobne i jednocześnie zupełnie inne.
Wampir usiadł obok niej, zrezygnowany. Wyglądał na zmęczonego. Nigdy nie był w stanie jej upilnować, zawsze udawało się jej uciec, tak czy inaczej, wykręcić się na sto różnych sposobów. Bał się zrobić jej krzywdę, a ona to wykorzystywała. Jedynym sposobem było użycie siły i zdecydowania, a nie miał na to zbyt wiele okazji. Poza tym bardziej bał się Adriana, niż tego, że straci godność podporządkowując się dziecku. Był taki moment, że była z siebie bardzo dumna. Tak dumna, jak tylko może być dziecko planujące psotę, która zakończyła się pełnym sukcesem. Nie miała rodzeństwa, więc wampir był dla niej idealnym towarzyszem do wyładowywania nadmiaru dziecięcej energii. Uwielbiała go. Nawet teraz, gdy tylko siedział obok.
Oparła się o drzewo, obserwując obłoki i jedząc lizaka, na którym wykwitły truskawki. Zdumiona, zerwała jedną i zjadła. Cassir zaśmiał się tylko dziwnie, patrząc na nią z góry. Wyglądał wspaniale. Zatrzymała na nim spojrzenie, zafascynowana tak samo jak w dniu, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Zawsze był zadowolony z uczuć jakie budził w innych, ale teraz zerwał się z miejsca i odszedł szybkim, sztywnym krokiem. Na lizaku wykwitły chabry. Dlaczego uciekł? Czego się bał? Do tej pory nie okazywał żadnych słabości, starał się być nawet wymagający, choć raczej ją rozpieszczał niż ganił. Tylko z czasem stał się bardziej drażliwy. Lub ona coraz mniej rzeczy akceptowała, choć nadal była dzieckiem. Świat wciąż widziała dziwnie wykrzywiony, wszystko wydawało się zbyt duże i czasem nie na miejscu.
Babuleńka wpadła w wysokie, zniekształcone tony, jakby imitowała słodką Rose, która kosztem życia kochanka, uratowała własne. Nie spuszczała z niej oczu, nie przerywała melodii ani na chwilę pomimo zgrzytów we własnym głosie i wciąż trzymała torebkę z cukierkami wysuniętą dla zachęty. Naprawdę myślała, że się na to skusi? Dziewczynka z kołtunem na głowie też wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma, jakby zaraz miała wyjść z siebie. Wyglądała jak ucieleśnienie jej koleżanek ze szkoły, które pod słodkimi uśmiechami i radosnym usposobieniem, skrywały okrutne, zazdrosne serca. To, że była młodsza, wcale nie znaczyło, że będzie mniej zachłanna. Dzieci okrutne. Ciekawe, czego mogły chcieć? Zwerbować ją do wędrownej drużyny dziwaków? Nie miała zamiaru tego sprawdzać. Gdzieś z tyłu jej głowy narastała silna chęć ucieczki. Oczy dziewczynki z jakiegoś powodu ją przerażały.
Zegar na wieży katedry wybił piątą po południu. Słońce skryło się za zamkiem i tylko kilka delikatnych, ciepłych plam padało na miejsce w którym siedziała. Lizak znów zmienił dekorację. Z jakiegoś powodu pląsały po nim miodowo-orzechowe niedźwiadki. Uśmiechnęła się do nich, na chwilę zapominając o dziwnej parze. Ktoś zawołał jej imię. Insirija stał w drzwiach Lochów i wzywał ją skinieniem ręki. Ktoś poufale opierał się na jego ramieniu. Kiedy wchodziła do środka, miała wrażenie, że jakiś obrzydliwe insekty biegają po jej karku, sunąc w dół pleców. Pewnie tak czuły się osoby obrzucone klątwą. Poruszyła ramionami bezwiednie, próbując strząsnąć z siebie nieprzyjemne uczucie. Insirija wziął ją za rękę z dziwną miną i zaprowadził do stolika, gdzie już czekała na nią popołudniowa herbata i ciastka. Na razie miała dość słodyczy. Ale barman posadził ją silną ręką przed zastawą i spojrzał poważnie w jej oczy.
     - Bądź tak dobra i nie ruszaj się stąd przez jakiś czas. Musimy się nimi zająć.
     - Co zrobiły?
     - Istnieją. I zaczęły bezczelnie rzucać zaklęcia. Pod naszym nosem!
Mężczyzna, który im towarzyszył, zachichotał nagle, rozbawiony. Zrobiła pytającą minę, ale on tylko pochylił się lekko i położył palec na szeroko uśmiechniętych ustach. Chciała wyjść na zewnątrz i zobaczyć, co będą robić.
     - Nawet o tym nie myśl. Masz tu siedzieć grzecznie i pić swoją herbatę. Jeśli wyjdziesz na zewnątrz, jeśli chociaż spojrzysz przez okno, zamienisz się w coś, co tylko z pozoru będzie przypominać bardzo starego człowieka. Poczekaj, aż powiemy, że już po wszystkim, jasne? To nie jest prośba, tylko rozkaz. Nie wychylaj stąd nosa.
Insirija odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, kościane czaszki brzęczały w jego włosach. Jego towarzysz przyglądał się jej jeszcze, jakby nad czymś się zastanawiał. Już chciała go poprosić, żeby wyjaśnił jej o co chodzi w tym zamieszaniu, ale on tylko pokręcił głową, z tym samym szalonym
uśmiechem. Tak musiał wyglądać kot z Cheshire. Podał jej filiżankę pełną złotego płynu, potem wziął jedną dla siebie i rozsiadł się nonszalancko na stole. Patrzyła na niego jakiś czas, nie myśląc o niczym. Spotykała stanowczo za wiele interesujących istot. Ciekawe, jak zareagowałby na niego lisi demon. W towarzystwie Cassira cały się spinał i wyraźnie nie lubił, gdy był za blisko. Adriana i Mariannę tolerował, zawdzięczał im życie i dach nad głową. Co do niej samej, to nie była do końca pewna. Zawsze patrzył na nią jakoś tak dziwnie, jakby się zastanawiał, czy jednak nie powinien był jej wtedy zjeść, jakby pielęgnował myśl o nadrobieniu tego faktu w niedalekiej przyszłości. Ale nie wyczuwała w nim wrogości, koty też nie. Żyli więc razem, całkiem spokojnie.
Chłopak nie odzywał się zbyt często, tylko patrzył i czasem mruczał coś pod nosem. Do tej pory nie udało się im dowiedzieć, w jaki sposób znalazł się w jej rzeczywistości, ranny i na granicy życia i śmierci. Nie chciał o tym mówić i tylko unikał Cassira. Może to był jakiś wampir? Nie mogli atakować normalnych ludzi, ale nie słyszała zakazu polowań na innych.
Otrząsnęła się, przypominając sobie, że może powinna być bardziej czujna.
      - Nie pójdziesz z nimi?
      - Wolę zostać z tobą, kotku. Te dwie wariatki mnie nie interesują, jeszcze nie… - Zawiesił na chwilę głos. – Wydaje mi się, że zostałem oficjalnie twoją opiekunką, przynajmniej dopóki mnie nie wezwą. Powinienem przeczytać ci bajkę? Chcesz jeszcze ciasteczko? A może wolisz się zdrzemnąć?
     - Nie jestem już w przedszkolu, ale dziękuję.
      - Podobał ci się występ?
      - Bardzo. Panowie alchemicy są całkiem… zaskakujący. Tak, bardzo mi się podobało.
      - Chciałabyś posłuchać jeszcze? Cassir chyba się nie obrazi.
      - Znasz go?
      - Insirija mi powiedział. Nie boisz się go? Taki opiekun to chyba problem?
Nie widziała w tym żadnego problemu. Wampir nigdy nie zrobił nic, co mogłoby jej zagrażać. Czasem miała wręcz wrażenie, że próbował jej ojcować, albo grać rolę opiekuna doskonałego. Ten jego bunt, gdy zdecydowała się uratować Kitsune, jego prośby, by dała sobie spokój ze światem Cienia i magicznymi istotami. To było urocze. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że musiałaby zrezygnować także z niego. Bawił ją, bawiła się z nim, czasami drażnił ją swoją nadopiekuńczością, ale na pewno się go nie bała.
      - Za bardzo się martwi, to wszystko.
      - Przy tobie na pewno, jesteś taka apetyczna.
Oblizał usta i schrupał ciastko. Może on miał rację, może wampir po prostu chciał ją zjeść i dlatego był taki rozdrażniony.
       – To co z tym koncertem?
      - Daj mi minutkę.
Zeskoczył ze stołu i już go nie było. Wrócił po chwili z kilkoma osobami, a każdy z nich niósł jakiś instrument.
      - Ty? – Była bardziej niż zaskoczona.
      - A czego się spodziewałaś, ślicznych chłopców z rozkładówki?
Pokręciła głową. Jakoś ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że on może być członkiem zespołu. Rozsiadła się więc tylko wygodnie, czekając aż zakończą przygotowania. Z zewnątrz dochodziły jakieś trzaski i krzyki, narastał dziwny szum, jakby świat miał zaraz stracić przytomność, była pewna, że coś się pali.
To było dziwne. Ona siedziała tutaj, bezpieczna, w cieple i miłym towarzystwie, a na zewnątrz trwała walka. Muzycy już grali, mężczyzna z którym rozmawiała wcześniej, wpatrywał się w nią intensywnie, ale nie widziała jego oczu. Chciała się uśmiechnąć, ale nie mogła. Wiedziała, że siedzi bezczynnie, że odstawiła filiżankę a w sali zrobiło się ciemno. Odpłynęła razem z dźwiękami gdzieś na tył swojej głowy i trwała tam, jak we śnie. Tak, jakby spała z otwartymi oczami. Twarz, uśmiechnięta i szalona, znalazła się nagle tuż przed nią. Usta śpiewały słowa, których nie rozumiała i prawie nie słyszała, rzucając na nią zaklęcie. Jasna dłoń o długich, czarnych paznokciach pogładziła jej policzek i włosy, poczuła jak otula ją coś miłego. Zamknęła oczy i usłyszała muzykę na nowo. Tym razem to była kołysanka, upajająca, wtapiała ją w fotel, oniemiała. Gdzieś z podświadomości nadleciała myśl, że została oszukana.
      - Już dobrze, śpij…


                                                                                                         c.d.n.

środa, 15 lutego 2012

Herbata

Herbata



Kiedy jest dobrze. Kiedy jest źle. Gdy świeci słońce i gdy pada deszcz, gdy się śmiejesz i gdy płaczesz. Wtedy, kiedy jesteś sam i gdy idziesz na spotkanie. W kinie, na spacerze i przy książce, z przyjaciółmi, w zaciszu swoich czterech ścian. Zawsze i wszędzie.
                                                                      photo  by me :)

piątek, 3 lutego 2012

Efekty spaceru przy trzaskającym mrozie


Efekty spaceru przy trzaskającym mrozie. Zimno nie ma znaczenia przy dobrym towarzystwie i świetnym nastroju. A herbata smakuje potem nieziemsko. 

czwartek, 2 lutego 2012

Kitsune

         Kitsune






Cassir uśmiechnął się do dziewczynki, która z zachwytem wpatrywała się w jego twarz. Jej duże, zielone oczy, błyszczały dziecięcą radością, była wyraźnie zachwycona. Musiał podobać się jej fakt, że spędzi z nim cały dzień, bez żadnego nadzoru. Jakby obiecano jej wielką przygodę. Ubrana  w biała, bawełnianą bluzkę, w której mankiety wciągnięto sznureczki i w szarą sukienkę w kratę, wyglądała jak każda dobra dziewczynka z porządnego domu. I tu kończyły się podobieństwa, bo powinna uciec na jego widok, kiedy spotkali się pierwszy raz. Inne dzieci omijały go szeroki łukiem, co najwyżej patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, ni to ze strachu, ni z zachwytu. Tylko dzieci potrafiły pokazać kilka emocji jednym wyrazem twarzy. A ona nie uciekła, chociaż dała mu wtedy do zrozumienia, że nie powinien do niej podchodzić. Miała rację.
Marianna stała za nią z poważną miną, trzymając dłoń na jej ramieniu. Miała na sobie jakiś poważny kostium , zamiast zwyczajowej sukienki w kwiaty. Chyba chciała dać mu do zrozumienia, że wcale go tu nie chce, a już na pewno nie w pobliżu tej małej.
    - Mam nadzieję, że jesteś tak dobry, jak mówił Adrian.
Przeszyła go zimnym, niebieskim spojrzeniem. Nie lubiła go, dobrze o tym wiedział.
    - Nie martw się, chyba poradzę sobie z jednym dzieckiem. Nie jestem jakimś nieodpowiedzialnym chłystkiem.
Jej mina mówiła mu, że wyraźnie wątpiła w jego zdolności wychowawcze. Chyba wierzyła, że tylko ona umie się nią odpowiednio zaopiekować. Spojrzał na nią z góry, wymownie, ale nic już nie powiedziała. Ucałowała tylko rumiany policzek siostrzenicy i cofnęła dłoń.
    - Baw się dobrze, kochanie.
    Podał dziecku rękę, prowadząc chodnikiem ukrytym w cieniu starych dębów. Dziewczynka podziwiała plamy światła padające na ceglane ściany i płyty pod ich stopami. Zadarła głowę do góry, pozwalając by złote plamki padały na jej twarz, obserwowała, jak migają wśród zielonych liści. I nagle spojrzała na niego, wyraźnie zdumiona.
    - Tak?
    - Myślałam, że nie możecie wychodzić na słońce. – Zmarszczyła czoło w dziecięcym zastanowieniu. Mała, dociekliwa istotka.
    - Mój wiek ma swoje przywileje – wyjaśnił. Nie wyglądała na usatysfakcjonowaną, ale to jej musiało teraz wystarczyć. Nie pytała dalej, znów zapatrzona w światło. Intensywnie nad czymś myślała.
Szli dalej, czasami zatrzymując się na piaszczystych podwórkach, gdzie koty wylegiwały się spokojnie w słońcu, rozleniwione, ignorując świat wokół. Nic dziwnego, przecież były tu tylko chwilowo. Uśmiechała się do nich,  nie przeszkadzając. Zerwał stokrotkę z niewielkiego ogródka i wsunął w jej włosy. Zdziwiona, była równie apetyczna jak wtedy, gdy nie ukrywała fascynacji. Uśmiechnął się specjalnie dla niej, zsuwając nieco ciemne okulary. Otworzyła usta, słyszał, jak wciągała powietrze. Była wniebowzięta. Gdyby mógł, zjadłby ja na miejscu.
Minęli wiadukt, skręcając w starą dzielnicę, gdzie osiedlili się Cyganie. Szli ulicą, biegnącą ostro w dół. Tutaj było inaczej, nawet powietrze pachniało jakoś tak… starzej. Przeszli obok spękanej kamienicy, gdzie w palącym słońcu, na balkonach suszyły się białe koszule, a w powietrzu wirowały drobiny kurzu i coś, co drażniło nozdrza i jego zmysły. Było cicho, sennie i pusto, nie zauważyli żadnego drzewa, najmniejszego nawet krzaczka. Wszystko wycięto, pozostawiając tylko obłażące z tynku ściany, sypiące się na chodnik dachówki, mnóstwo pyłu i kurzu. Czasami tylko jakieś dziecko wybiegało ze zniszczonych drzwi, wywołując głuche dudnienie bosymi stopami, czasem zaszczekał pies. Zmrużył oczy, pomimo ochronnych szkieł. Jasność i gorąco ulicy działały na niego zdecydowanie usypiająco. Marzył o jakimś chłodnym miejscu, gdzie mógłby usiąść spokojnie, kontemplować ciszę i cieszyć się uwagą, jaką obdarowywało go to dziecko. Ale Adrian uparł się, że ma jej towarzyszyć właśnie dziś, w świecie słońca. To ona wyznaczyła termin, a wujostwo nie zamierzało dyskutować na ten temat, z sobie tylko wiadomych powodów.
Gdyby tylko mogli iść do Lochów…
Zapomniał się na tyle, że omal nie potknął się o krzywy chodnik, gdy Kot zatrzymała się nagle. Na moment ich ręce rozłączyły się i stracił kontakt z rzeczywistością. Poczuł silne szarpnięcie głodu. Odwrócił się zdumiony. Kot stała spokojnie, patrząc przed siebie, ale miała mocno zaciśnięte pięści. Pod cienką skórą bieliły się knykcie, widział maleńkie żyły. Podążył za jej spojrzeniem. Na kamiennych schodach siedział skulony chłopiec. Dopiero teraz poczuł jego krew. Ciemna smuga biegła przez jego ramię i plecy, na piersi też wykwitło kilka zbrązowiałych plam, podobnie w białych włosach. Poza krwią czuł coś jeszcze – ulotny zapach magii i starego lasu. Chłopca na pewno nie powinno tu być. Przysunął się do dziewczynki.
   -Powinniśmy stąd iść – zasugerował cicho, tak by tylko ona go słyszała. Nawet nie drgnęła, wpatrzona w bladą, złamaną postać przed nimi. Czy widziała coś, czego on nie dostrzegał? Adrian wprawdzie wspominał coś o kotach i ich zdolnościach, ale ona była człowiekiem, nawet jeśli należała po części do świata Cienia. A ten mały na schodach człowiekiem z całą pewnością nie był. Skulił się, gdy promień słońca podpełzł bliżej jego stóp, zupełnie jakby chciał go zranić. Zacisnął ramiona mocniej wokół swoich kolan, kryjąc w nich twarz. Kot dała krok do przodu.
    - Nie – warknął ostro. Chłopak poderwał głowę, jak uderzony. Wielkie złote oczy miał rozszerzone strachem, na lewym policzku czerwieniła się paskudna rana. Nie próbował uciekać, może już nie mógł? Jego rozpacz zastygła w złocie, jakby tylko czekał na koniec. Pewnie już nawet nie czuł głodu. – Idziemy.
Chwycił dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą. Opierała się, trąc butami o popękany chodnik. Czemu?!
    - Czy nie powinniśmy mu pomóc?
Och, ten jej słodki głosik, podszyty podjętym już postanowieniem.
    - Nie. Zdecydowanie nie.
    - Dlaczego?
Nie miał zamiaru z nią dyskutować. Dzieci mają słuchać dorosłych. Był za nią odpowiedzialny, a Adrian obedrze go ze skóry, jeśli choć włos spadnie jej z głowy. Nie miał zamiaru narażać jej na niebezpieczeństwo. Ani siebie, jeśli idzie o ścisłość. Zacisnął mocniej palce i poczuł, że dłoń ma pustą. Kot stała pod ścianą, jakby czekała na pluton egzekucyjny. W jej oczach płonęła dziecięca determinacja i upór. Tak, Adrian kochał ją także za to i również przez to Marianna tak się o nią bała.
    - Dlatego, że nie powinno go tu być. Dlatego, że jest ranny zbyt poważnie, by przetrwać bez porządnego posiłku. Dlatego, że nie jest człowiekiem i dlatego, że nie powinien cię interesować. Możemy iść dalej, albo wrócić do Marianny, jeśli wolisz. Ale nie pomożesz mu. Nie możesz.
Spojrzała na niego gniewnie, jej oczy pociemniały. Jakiś kot ocierał się o jej nogi, zerkając na niego wymownie.
    - Jak chcesz.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę chłopca. Mógł zrobić jeszcze jedno – zabić go. Zrobi to szybko i bezboleśnie, dziewczyna nawet nic nie zauważy. Stanął przy schodach, patrząc na białą czuprynę uwalaną we krwi. Zapach był tak kuszący… Ale nie mógł zrobić tego w ten sposób. Chłopiec podniósł na niego smutne oczy.
Proszę.
Z dachu spadła dachówka, o nikłe centymetry mijając jego twarz. Potem poleciała następna i jeszcze jedna. Rozbijały się z trzaskiem, obsypując jego buty pomarańczowy pyłem. Na górze siedziały koty, wyraźnie zadowolone ze swojej psoty. Chłopak drżał, jakby dopadło go stado demonów. Zdążył się tylko zastanowić, kto go tak urządził, a chwilę potem siedział z głupią miną na ulicy. Kot patrzyła na niego oskarżycielsko. A przecież nic jeszcze nie zrobił.
    - Nie zbliżaj się do niego, jeśli nie chcesz skończyć jako obiad. I to było bardzo niemiłe z twojej strony. - Wstał, otrzepał spodnie i rzucił kotom mordercze spojrzenie. Stały wokół nich, z ich gardeł wydobywał się gniewny pomruk. Ciekawe, który z nich go powalił? Podeszła do chłopca, wyraźnie bardziej zmartwiona jego obecnym stanem , niż zagrożeniem, które jej groziło.
    - Ja nie żartuję. Ten chłopak jest lisem. Śmiertelnie ranny, nie będzie się zastanawiał, kogo zjada. Taka jest nasza natura. Wampiry i lisy niewiele się od siebie różnią. Odsuń się.
    - Koty się go nie boją, więc ja też nie muszę – uznała, wyciągając z kieszeni chusteczkę. Przyłożyła ją do rany na policzku demona, starając się nie zranić go bardziej. Nie powinna tego robić. Należało zabrać ją stąd choćby siłą. Ale był ciekawy, kto chciałby zabić małego lisiego demona. Może miała rację, może jeśli koty mu ufały, ona też mogła, bo przecież gdyby chciał, zabiłby je bez trudu. A potem ją. Westchnął z rezygnacją. To prawda, że koty żyją w swoim własnym świecie i chadzają własnymi ścieżkami. Tylko czemu musiał to znosić? Rozejrzał się po okolicy, ale nie dostrzegł nic podejrzanego, niczego nie wyczuwał. Wszystko wydawało się szokująco w porządku, pomimo zaistniałej sytuacji.

           Kot leżała na ławce, uśmiechając się lekko przez sen. Była absolutnie bezbronna i delikatna. Miał wielką ochotę nią potrząsnąć i zmusić do rozsądnego myślenia. Zamiast tego czekał, aż ona się obudzi, żeby przeczytać jej bajkę. Wyszperał w domu Adriana stare japońskie legendy i chciał, żeby usłyszała je przed pójściem do domu. Na razie tylko patrzył, jak słońce tańczy na jej policzkach. Słuchał.
Lisi demon wylądował tutaj, w oazie spokoju. Nie wiedział jak, ale ta mała przekonała ciotkę i wuja, że należy mu pomóc. Chłopak siedział teraz w kuchni, zajadając kawał surowego mięsa. Nie pozwolił się opatrzyć, nawet umyć. Ściskał tylko w dłoni chusteczkę która od niej dostał, nadal wystraszony i nieufny.
Kitsune.
Ciekawe, co zrobi, jak już trochę wydobrzeje? Ucieknie, czy będzie próbował pożreć ich we śnie? Na razie nie odezwał się ani słowem, jego umysł okryty był ciężką mgłą, przed którą nawet jego silna wampirza wola, musiała skapitulować. Skupił się teraz na szarpaniu mięsa, zlizywaniu krwi cieknącej mu po rękach. Dobrze, że Marianna nie hodowała kurczaków.
Kot poruszyła się przez sen, wtulając policzek w swoją dłoń. Chwilę zajęło jej zrozumienie, że już nie śni. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, uśmiechnął się drapieżnie. W oknie stał chłopiec-lis, z zakrwawionymi ustami i zaciśniętymi do bólu palcami. Patrzył na nich z głodem w złotych oczach. Na pewno wolałby do zjedzenia coś intensywniejszego, niż kawał padliny.
    - Czas na krótką lekcję zapoznawczą, moja droga.
Otworzył książkę i przewrócił kilka kartek…

                                                        ***

środa, 1 lutego 2012

Czas zachwytu

Czas zachwytu.




Nareszcie mam chwilę by odetchnąć i zachwycać się zimą.




Takie cuda można znaleźć na kuchennym oknie. Co znajdę na mrozie? Słońce świeci zachęcająco a niskie temperatury jakoś mnie nie odstraszają. Dlatego przed wieczornym pisaniem i earl greyem z malinami, ruszam polować na widoki.